Kiedy mąż Very zaproponował tymczasowe schronienie kuzynce i jej mężowi, Vera zawahała się. Nie dlatego, że była temu przeciwna – generalnie jest łagodną i rozsądną osobą. Po prostu wiedziała: rodzina to niełatwa sprawa, a życie pod jednym dachem, nawet z najlepszymi krewnymi, to prawdziwa próba.
„Są tu tylko na kilka miesięcy” – próbował ją przekonać Ilja. „Dopóki nie znajdą mieszkania do wynajęcia. Będą musieli przeprowadzić się tu z Nowogrodu – wszystko od podstaw”.
- A dlaczego nie do mamy? Albo do cioci Lidy?
- Mama nie ma dużo miejsca, Lida remontuje… A my, widzisz, mamy wolny pokój i osobną łazienkę.
Wiera uległa. Gościnność przecież nie jest grzechem. Zwłaszcza w odniesieniu do rodziny. Choć nie do końca ufała tej Swietłanie: spotykały się kilka razy na daczach i za każdym razem Wiera miała wrażenie, że została przeskanowana od stóp do głów. A mąż Swietłany, Jegor, wydawał się jakoś… obwisły, bezkształtny, ale z aroganckim spojrzeniem.
– Tylko – ostrzegła Vera – w naszym domu ważny jest porządek. Czystość, cisza wieczorami i o wszystkim rozmawiamy. Żadnych niespodzianek.
- Oczywiście! – zaśmiał się Ilja. – Jesteś moim Ministerstwem Sytuacji Nadzwyczajnych. Żadna katastrofa naturalna nie minie.
Wiera starała się zachować pogodę ducha przez pierwszy tydzień. Swietłana i Jegor szybko się wprowadzili, z trzema walizkami, pudłami i jakimś pluszowym fotelem. Fotel pobrudził się po drodze, ale zamiast go wyczyścić, Swietłana z dumą położyła go prosto na dywanie w salonie.
– Jest wygodny, nie mogę bez niego żyć. To moja „wyspa komfortu”.
Vera milczała. Potem się uśmiechnęła. A jednak podłożyła pod spód swój stary dywanik, żeby nowy się nie zabrudził.
Na początku wydawało się, że to nic poważnego. Cóż, Jegor lubi długo siedzieć w wannie – godzinę lub dwie. Swietłana co wieczór stawia wszystkie swoje słoiki na kuchennym stole i „się troszczy”. Ale nie hałasują. Nie kłócą się. Noszą kapcie, tak jak prosiła Wiera.
Ale po dziesięciu dniach wszystko stało się inne.
- Widziałeś moją ładowarkę do telefonu? – Vera rozejrzała się po pokoju.
„Może wzięłam” – powiedziała Swietłana nonszalancko, żując jabłko. „Pępowina mi pękła. Myślałam, że ci to nie będzie przeszkadzać”.
- No cóż, trzeba było zapytać.
- Co w tym złego? Jesteśmy jak rodzina. Czy za każdym razem mówisz Ilii: „Kochanie, mogę wziąć twoją łyżeczkę?”
Oczy Very drgnęły, lecz dziewczyna milczała.
Następnego dnia w sypialni zaczął unosić się zapach męskich perfum. Jegor, jak się okazało, uznał, że wygodniej będzie mu golić się rano przy lustrze.
„Nie mamy tam dobrego oświetlenia” – wzruszył ramionami. „A u ciebie jest jak w salonie fryzjerskim”.
„To chociaż zapytaj” – powiedziała Vera z rezerwą. „To nasza sypialnia”.
- Co robisz? – wtrąciła się Swietłana. – Niedługo tu zostaniemy. Nie denerwuj się tak.
W piątek wieczorem Wiera była wyczerpana. Poranek zaczął się od tego, że ktoś wrzucił jej brudne skarpetki do kosza na pranie. Potem Jegor „przypadkowo” poplamił garnek puree ziemniaczanego, który Wiera właśnie wyjęła ze zmywarki. Wieczorem Swietłana wrzuciła dwa wielkie worki z używaną odzieżą prosto do kuchni.
- Wyobraź sobie, znalazłem sklepik – wszystko za sto rubli! Mogę przymierzyć u ciebie? Mamy ciasny pokój.
„Dlaczego nie w łazience?” Głos Very stał się cichszy, ale bardziej stanowczy.
- O, co ty robisz, Jegor tam jest! Gra w pokera z tabletem. Tam Wi-Fi jest lepsze.
Ilja podszedł do żony, która już była w sypialni.
- Vera, bądź cierpliwa jeszcze trochę. Naprawdę. Teraz jest im ciężko – obce miasto, brak przyjaciół.
„Czy jest mi łatwo?” – zapytała z rezerwą. „Czy jest mi łatwo zrozumieć, że nie jestem tu uważana za człowieka?”
- No cóż, po prostu zrobiłeś się drażliwy. Nie mieli na myśli, że to będzie niemiłe.
– Nie ze złej woli – to się zdarza raz. Ale kiedy zdarza się to dzień po dniu, to już… nawyk.
W niedzielę przyszła mama Ilji. Usiedli i zjedli. Przez cały czas uśmiechała się uprzejmie do Swietłany.
„Masz talent – jesteś prawdziwą gospodynią domową” – powiedziała do Very. „Tak trzymaj. Najważniejsze to nie zwracać na siebie uwagi. Bądź cierpliwa”.
„Nie przyjechaliśmy tu, żeby wynająć mieszkanie” – zaśmiała się Swietłana. „Po prostu wprowadziliśmy się w złym momencie. Ale poza tym nie jesteśmy ciężarem”.
Vera już czuła, jak coś ją pcha i drapie. Ale wciąż się trzymała.
„Bądź cierpliwy. Do jesieni. Wtedy znajdą mieszkanie. Albo my je znajdziemy. Albo…”
Sama nie wiedziała dokładnie, co to będzie. Ale czuła już, że ta „jesień” może się bardzo wydłużyć.
Wrzesień zaczął się deszczem, który wlał się do domu mokrymi butami Jegora. Nie uważał tego za problem.
- No, chodź, Vera, rozłożyłam dywanik. Wyschnie.
- To jest dywan z włosia, Jegor. Nie nadaje się na brud z ulicy.
- A ja myślałam, że jest po prostu przystojny. Dobra, teraz już wiem.
Zawsze mówił z uśmiechem. Nie był niegrzeczny aż do bólu. Ale w każdym jego słowie zdawało się kryć ukłucie.
Tymczasem Swietłana już się zadomowiła. Jej słoiki dawno już zajęły połowę lodówki, a „wyspa komfortu” – już nie fotel, ale cała przestrzeń złożona z jej koca, poduszek i wazonu z suszoną lawendą – rozciągała się na cały pokój.
„To tak zwana strefa regeneracji” – powiedziała. „Mój układ nerwowy jest delikatny, ważne jest dla mnie, żebym wydychała powietrze”.
Ale Vera, jak widać, nie miała prawa wydychać.
Pewnego dnia wróciła wcześniej z pracy i zastała w kuchni patelnię, na której coś się smażyło. Na podłodze były ślady oleju. W zlewie sterta naczyń. A przy oknie Swietłana stała z telefonem i nagrywała historię:
— Na razie mieszkamy u krewnych, ale ja już jestem szefem! Dążę do celu — chcę mieć własną kuchnię. Mam dość wynajmowanego życia!
Vera podeszła cicho.
- Sveta, to patelnia z powłoką nieprzywierającą. Nie da się na niej gotować żelazną szpatułką.
- Naprawdę? No cóż, przepraszam. Nie wiedziałem.
- I proszę, posprzątaj po sobie. Wracam do domu z nogami przyklejonymi do siebie.
– Och, jakbyś nie wiedział – kiedy gotujesz, zawsze jest trochę chlapania. To dom, a nie sala operacyjna.
Potem wydarzyła się historia z praniem. Wiera zobaczyła Swietłanę spokojnie wyjmującą swoje rzeczy z bębna, odsuwającą na bok białą koszulę Wiery – mokrą, świeżo wypraną, z równo złożonego timera.
- Musiałem się pilnie umyć. Cały mundur Jegora śmierdzi. Dałem sobie spokój i po prostu wyciągnąłem twój, nic wielkiego.
- Po prostu to wyjąłeś i wyrzuciłeś? Do wiadra? Mokre?
- No to gdzie mam to położyć? Powiesić na suszarce – też byś na mnie nakrzyczał. Nie zgadniesz.
„Krzyczała”. Z jakiegoś powodu to słowo uderzyło ją mocno w głowę. Vera naprawdę nie krzyczała. Nigdy. Mówiła cicho. Może nawet za cicho. Ale teraz przyczepiano jej etykietki – „krzyczy”, „dąsa się”, „nie wszystko jej się podoba”.
Koleżanka z pracy, Nina, zauważyła zmiany:
- Wyglądasz, jakbyś był wyciśnięty. Co ci jest?
- Tak, krewni byli. Przez kilka miesięcy. To już piąty.
— Nie dałabym rady tego znieść. Miałam kiedyś przyjaciółkę, która mieszkała u mnie przez trzy tygodnie — a potem spędziłam kolejny miesiąc, próbując pozbyć się jej wizerunku z poduszki.
Vera się uśmiechnęła.
— Zabrali mi nawet łóżko, nawet nie pytając. Po prostu uznali, że „już jest ich”.
- Wyrzuć mnie. Serio. Nie jesteście hotelem.
Ale Vera nadal starała się być uprzejma.
— Ja po prostu… chcę, żeby sami to zrozumieli.
Nina pokręciła głową:
– Oni nie zrozumieją. To im wygodne. Ludzie rozumieją tylko surowo i prosto w twarz.
Rozmowa z Ilją również nie poszła dobrze.
„Myślisz, że nie widzę?” – zapytał pewnego dnia. „Widzę. I to jest dla mnie nieprzyjemne. Ale nie mogę ich wyrzucić na ulicę. To by było…”
„Będzie sprawiedliwie” – powiedziała cicho Vera. „Bo nie są tu tymczasowo. Zadomowiły się. Czują się tu jak w domu. A nawet lepiej”.
- Co sugerujesz?
— Wyznacz termin. Do końca października. Niech poszukają mieszkania.
— Powiedzą, że jest kryzys, że nie ma pensji, że czynsze są drogie…
- Czy to dla mnie łatwe? Nikt mnie o to nie pyta.
Ilja podrapał się po skroni i spojrzał na bok:
- Dobrze. Pomyślę, jak to powiedzieć. Ale ty też – bądź delikatniejszy. Czasem masz taki ton…
Vera poczuła, jak coś się w niej kurczy. Robiła wszystko cicho. A teraz to ona była winna temu „tonowi”.
W weekend doszło do nowej rundy konfliktu.
Wiera wróciła z targu z siatką pełną owoców, sera i ciastek. Ale w lodówce zabrakło miejsca. Wszystko było wypełnione pojemnikami Swietłany: „sałatki detoksykacyjne”, „fermentowana fasola”, „przekąski omega”.
- Sveta, to moja lodówka. Mój dom. Dlaczego ja, właściciel, nie mogę do niej włożyć jedzenia?
- Chcesz, żebym posprzątał wszystko, prawda? Wszystko, co moje? Okej. Rozumiem.
— Chcę tylko porządku. Za obopólną zgodą.
– A ja chcę normalnego zachowania. A nie takiego – „nie oddychaj, nie ruszaj się”. Nie jestem w obozie koncentracyjnym, wybacz.
Sąsiadka z pierwszego piętra to usłyszała; właśnie przyniosła Very książki, które pożyczyła miesiąc temu.
„Przepraszam” – powiedziała kobieta – „chyba przyszłam w złym momencie…”
- O czym ty mówisz, Zinaido Pawłowno? – odpowiedziała szybko Swietłana. – Przyjeżdżaj, kiedy chcesz. To jest demokracja.
Wiera w milczeniu wzięła książki. A w jej piersi już płonął ogień. Nie uraza – oburzenie. Głęboki, ciężki, z posmakiem zmęczenia.
Październik minął szybko. Zimne poranne przymrozki, para z ust, wilgotne rękawiczki na kaloryferze. Swietłana coraz częściej narzekała:
— Zimno tu. Czy macie ogrzewanie włączane według harmonogramu?
„Mamy normalne ogrzewanie” – wyjaśniła cierpliwie Vera. „Tylko nie zamyka się drzwi na balkon, kiedy suszy się pranie”.
— Bo pranie śmierdzi po twojej pralce. Mieliśmy inną w Nowogrodzie — z funkcją pary.
„To jedź do Nowogrodu, jeśli tam jest sucho” – Wiera pewnego dnia nie mogła się oprzeć. Bez złośliwości, bez presji – po prostu zmęczona.
Swietłana się obraziła. Weszła do pokoju, głośno trzaskając drzwiami. Od tego momentu prawie nie rozmawiali.
Jegor zaczął „żartować”.
- Vera, co masz w szafce nad kuchenką? Mogę tam postawić garnek? A jeśli zamienię sól z cukrem, zauważysz?
Śmiał się. Żartował. Ale Vera miała wrażenie, że ktoś się z niej naśmiewa.
Pewnego wieczoru wróciła do domu, zdjęła płaszcz – a w przedpokoju jej buty stały na boku, przemoczone. Na nich stały mokre worki z owocami.
„Egor odłóż to” – wyjaśniła Swietłana. „Żeby sok nie wyciekł”.
— Po buty?
- No, nie na podłodze!
Wiera po cichu zaniosła owoce do kuchni. Włączyła czajnik. Zaparzyła kubek. I nagle usłyszała Swietłanę rozmawiającą przez telefon w salonie:
- Nie, nie chcę się wyprowadzać. Wszystko jest tu wygodne. Właścicielka jest oczywiście dziwaczna, ale da się żyć. Najważniejsze to milczeć i się uśmiechać.
Wiera stała jak wryta. Ręka, w której trzymała łyżkę, drżała. Upiła łyk herbaty, ale w ustach miała sucho. Wieczorem powiedziała do Ilji:
- Porozmawiam z nimi jutro rano.
- Co powiedzieć?
- Czas. To już koniec. Nie będę już więcej łykać.
Następnego ranka Swietłana robiła kawę w słuchawkach. Tańczyła. Jegor wyszedł w samej bieliźnie i podrapał się po brzuchu.
- Dzień dobry, Vera. Wyglądasz, jakbyś nie spała całą noc.
- Chcę porozmawiać.
Oboje się odwrócili.
„Musisz się wyprowadzić” – powiedziała wyraźnie. „W ciągu tygodnia”.
- Co? – zapytał ponownie Jegor. – Mówisz poważnie?
— Nie mogło być poważniej.
Swietłana zdjęła słuchawki i skrzywiła się:
- Czy ty kompletnie oszalałeś? Myślisz, że spędzimy noc na ulicy?
- Jesteście dorośli. Macie pracę. Jegor też. W mieście jest mnóstwo mieszkań.
— Myśleliśmy, że mamy wystarczająco dużo zapasów, żeby wystarczyło do Nowego Roku.
- Nie. Masz tydzień. Jestem zmęczony.
Nie przekonali. Swietłana milczała przez długi czas, po czym powiedziała:
- Rozumiem. Nie powiem ci ani słowa więcej. Od nas odpoczniesz. Najwyraźniej nie jesteś zbyt przyjacielski wobec ludzi.
Vera nie odpowiedziała. Oczy ją piekły, ale stała prosto. Bez krzyku.
Swietłana zaczęła się pakować trzeciego dnia. Demonstracyjnie. Wrzucając ubrania do worków. Komentując:
– Nie, naprawdę, nie każdy ma dar hojności. Niektórym ludziom lepiej służą kwiaty i dywany niż dusza.
Vera milczała. Nie miała nic więcej do powiedzenia.
Jegor również nie krył się:
— Myśleliśmy, że jesteśmy rodziną. Ale tutaj obowiązuje zasada: „nie wchodź na dywan”, „nie krusz się w kuchni”, „nie susz na balkonie”.
„Może dlatego, że to mój dywan, moja kuchnia i mój balkon?” – powiedziała spokojnie Vera.
Oboje zamarli. Po raz pierwszy od dawna, bez słowa.
A potem weszła Zinaida Pawłowna. Przyniosła klucze – poprosiła o ich przesłanie córce do wsi. Usłyszała fragment rozmowy, spojrzała na Swietłanę i Jegora. Potem na Wierę.
- No, no. I ciągle się zastanawiałam, kto się śmieje w nocy w twojej łazience. No, teraz rozumiem. Niech Bóg da ci siłę, Vero. Niektórzy goście są gorsi niż karaluchy. Przynajmniej boją się kapcia.
Swietłana zarumieniła się. Jegor cicho zaklął.
Szóstego dnia Swietłana po raz ostatni zatrzasnęła drzwi.
- Dzięki za „ciepłe powitanie”. Opowiemy wszystkim, jak nas wyrzucono.
„Powiedz mi” – Vera cicho skinęła głową.
Ilja stał z boku, jakby sam nie rozumiał, jak to się stało. Jak to wszystko zrodziło się z chęci pomocy. Chciał coś powiedzieć, ale Wiera uniosła rękę:
— Od samego początku prosiłem cię, żebyś nie robił z naszego domu ogrodu przechodniego.
Skinął głową. Z poczuciem winy. Ale było już za późno.
Wieczorem Vera siedziała w kuchni. Zrobiła sobie ziołową herbatę. Usiadła. W milczeniu. Kot wskoczył na parapet. Vera go pogłaskała.
- No i co, Marfa. Odetchnęliśmy.
I nagle, ostro, wyraźnie, głośno – jakby wydychała wieczność:
„Nie załamuj się w kuchni, nie chodź po dywanie, nie krzycz na ludzi i po prostu wyjdź” – powiedziała gospodyni.
Marta zamruczała, a potem coś znów zabrzęczało w korytarzu – czyjeś klucze.
Vera wstała. I zdała sobie sprawę – nic się nie skończyło. To dopiero się zaczęło.