Rozmowa telefoniczna przecięła poranną ciszę niczym nóż po szkle.
Anna Igoriewna Sokołowa, siedząca przy oknie z tamborkiem, zadrżała i powoli podniosła słuchawkę. Po drugiej stronie rozległ się podekscytowany kobiecy głos:
- Anna Igoriewna Sokołowa?
- Tak, słucham.
- Przepraszam, że przeszkadzam… ale dzwonię w sprawie pani syna.
- Czy coś się stało Lyoszy? W przedszkolu?
- Nie, nie! Nie mówię o Aleksieju, ale o Siergieju.
- Mam tylko jednego syna.
- Siergiej Sokołow, urodzony 15 sierpnia 2000 r. Pani dane znajdują się w jego dokumentach.
Anna poczuła się, jakby dostała cios w brzuch. Ta data była raną, która się nie goiła. Wzięła głęboki oddech:
- Tak… wtedy naprawdę miałam syna. Ale umarł trzy dni później. Był słaby. Jeśli to żart, to bardzo podły.
- Nie! On żyje! Jest w sierocińcu! Pracuję tam jako niania i… wierzy, że matka go znajdzie. Proszę, spotkajmy się. Nie mogłam dłużej milczeć.
Ręka trzymająca telefon drżała. Anna w milczeniu się zgodziła, umawiając się na spotkanie pod pomnikiem Puszkina. Wciąż próbowała przekonać samą siebie, że to pomyłka lub oszustwo. Ale serce wiedziało: to prawda.
Godzinę później stanęła przed starszą kobietą o łagodnych, zmęczonych oczach. Przedstawiła się jako Walentyna Pietrowna, nauczycielka z sierocińca przy ulicy Miry.
— Całe życie pracowałam z dziećmi. Nie miałam własnych. Sierioża jest wyjątkowy. Czuły, inteligentny, wrażliwy. Nie mogłam się powstrzymać od próby odnalezienia jego krewnych. W dokumentach jest napisane, że odmówiłaś.
— Niczego nie podpisałam!
— To znaczy, że ktoś zrobił to za ciebie.
Na potwierdzenie swoich straszliwych podejrzeń kobieta wyciągnęła fotografię. Przedstawiała chłopca, wierną kopię Lioszy. Tyle że w okularach. To samo spojrzenie, podbródek, usta. Ale w oczach – niepokój, jakby z obcego, zwiedzionego życia.
Anna zaczęła się trząść.
- Dlaczego nosi okulary?
- Astygmatyzm. Nic poważnego. Ale ma złote serce. Codziennie powtarza, że mama na pewno go znajdzie.
Anna ścisnęła zdjęcie. Teraz nie miała już wątpliwości. To był jej syn. Jej krew.
- Nie masz pojęcia, co zrobił ten, który mi go odebrał. Cierpiałam. Mleko mi uleciało z żalu. A on… żył!
Nie żegnając się, Anna pobiegła do sierocińca. Od razu go zobaczyła za żelaznym płotem – siedzącego przy piaskownicy z książką. Sierioża. Jej syn.
Nauczycielka nazwała go Sokołowem. To wystarczyło. Anna poszła do dyrektora.
— Usłyszałem nazwisko i… Pomyślałem, że możemy być spokrewnieni. Chłopiec wydawał mi się znajomy.
— Jesteś Sokolova? Przypadek? Dziwne. Już go rejestrują w innej rodzinie…
— Nie rozumiesz. To mój syn.
Dyrektorka, Jelena Wiktorowna, miała wątpliwości, ale sprawdziła dokumenty. Akta zawierały odmowę Anny. Podpis był sfałszowany. Anna rozpoznała pismo swojej teściowej, Ludmiły Stiepanowny.
Głos Anny drżał, gdy opowiadała o tym, jak siedem lat temu urodziła przedwcześnie i jak powiedziano jej, że dziecko nie przeżyło. Ale teraz, gdy zobaczyła zdjęcie i usłyszała imię, wszystko ułożyło się w całość.
Po raz pierwszy reżyser spojrzał na nią ze zrozumieniem:
- Nie oddam Sierioży innej rodzinie. Dopełnij formalności i przyjdź z mężem.
Wracając do domu, Anna czuła, jak wszystko w niej wrze. Kto mógł to zrobić? Sam Denis był wtedy załamany. Przeżywał żałobę razem z nią. Pozostał tylko jeden podejrzany – jego matka.
Anna odebrała Lyoszę z przedszkola, starając się zachować spokój. Ale kiedy zobaczyła Ludmiłę Stiepanownę w kuchni, nie mogła się powstrzymać:
- I ktoś zniknął na siedem lat. Teraz wszystko się wyjaśni.
Wieczorem położyła zdjęcie przed mężem.
– To Sierioża. Nasz syn.
Denis zmarszczył brwi:
– To Lesza w okularach?
– Nie. Ta, po której płakaliśmy.
Teściowa zbladła, ale z właściwą sobie arogancją wycofała się do pokoju. Anna, rozdarta bólem, opowiedziała wszystko mężowi.
Następnego dnia byli w sierocińcu. Kiedy Sierioża wszedł do gabinetu, nie było już żadnych pytań. Chłopiec nawet nie był zaskoczony.
- W końcu cię znaleźliśmy, synu – powiedział Denis.
- Wiedziałem! Czekałem! – odpowiedział Sierioża.
Anna przytuliła go, głaszcząc po głowie i powstrzymując łzy, których nie mogła już powstrzymać.
W drodze do domu zatrzymaliśmy się w sklepie. Sierioża nie rozumiał, że teraz może sam wybierać. Że jest matka, która zapyta, jaki kapelusz chce. Że jest ojciec, który weźmie go w ramiona.
Jego młodszy brat zastał go w domu… ponurego i zazdrosnego. Anna domyśliła się, kto go wrobił – Ludmiła Stiepanowna nie traciła czasu.
– To wszystko moje! Z nikim się tym nie podzielę! – mruknęła Lesza.
– A może wcale nie jesteś moim bratem! Podrzutkiem!
Anna zaprowadziła ich oboje do lustra.
– Patrz. Te nosy, oczy, uszy. Jesteście braćmi.
I nagle Lesha się uśmiechnęła. Nieśmiało. Ale po raz pierwszy – naprawdę.
Tymczasem Ludmiła Stiepanowna pakowała swoje rzeczy. Denis zaproponował jej, żeby wprowadziła się do mieszkania, które dawno temu dla niej kupiono. Bez krzyku. Ale stanowczo. Teraz nie była już panią ich domu.
Anna stała na korytarzu i słyszała rozmowę telefoniczną:
- Tak, przeprowadzam się. Mieszkanie to marzenie. Syn się mną opiekuje. Teraz mogę żyć sama.
Anna uśmiechnęła się gorzko.
A kiedy ty żyłaś dla innych, Ludmiło Stiepanowo?
Teraz jej rodzina jest kompletna. Teraz ma dwóch synów. A jej serce już nie boli. Ono śpiewa.