Anna stała przy oknie w bieliźnie i podkoszulku, gdy Lidia Arkadiewna weszła do kuchni. Jej teściowa zamarła w drzwiach, jakby uderzyła w niewidzialną ścianę.
Spojrzeli na siebie przez chwilę – synowa spokojnie, teściowa szeroko otwartymi oczami – i wtedy wszystko się zaczęło.
„Zwariowałaś?!”. Lidia Arkadiewna złapała się za serce z takim dramatem, że można by nim wypełnić całe przedstawienie w prowincjonalnym teatrze. „Chodzisz po mieszkaniu nago!”
Moja teściowa wypowiedziała wojnę! Wygrałam w koronkowej bieliźnie.
„Jestem w swoim mieszkaniu” – Anna nalała sobie kawy, powoli się zakrywając. Jej ręce nie drżały. To było ważne. „I nie jestem naga, jestem w bieliźnie”.
„W naszym mieszkaniu!” – poprawiła teściowa, kładąc nacisk na pierwsze słowo. „Gdzie mieszkają porządni ludzie!”
„Oto nasz kanał na Telegramie z najpopularniejszymi i ekskluzywnymi historiami. Kliknij, żeby obejrzeć. Za darmo!?”
Anna wzięła łyk. Kawa była gorąca, wręcz wrząca – w sam raz na poranne bitwy. Przez cztery lata małżeństwa nauczyła się parzyć ją idealnie: mocną, z lekką goryczką, zdolną obudzić nawet umarłych. Albo dodać odwagi żywym.
„Lidia Arkadiewna” – powiedziała, patrząc teściowej prosto w oczy. „To moje mieszkanie. Moje i Gleba. Jeśli czujesz się nieswojo, widząc mnie w takim stanie, nikt cię tu nie zmusza”.
Teściowa spłonęła rumieńcem. Anna znała każdy odcień karmazynu – od delikatnego rumieńca niezadowolenia po purpurę wściekłości. Teraz była gdzieś pomiędzy – alarmująca karmazynowość.
„Gleb!” Lidia Arkadiewna krzyknęła. – Gleb, przyjdź tu natychmiast!
Z łazienki dobiegła stłumiona odpowiedź męża. Anna wyobraziła go sobie stojącego pod prysznicem z zamkniętymi oczami, udającego, że nie słyszy. Biedna Glebushka. Cztery lata temu zakochała się w jego uśmiechu – szczerym, nieudawanym. W tym, jak śmiał się z jej żartów, odchylając głowę do tyłu. W jego dużych, ciepłych dłoniach, które potrafiły ją ukoić jednym dotykiem.
Wtedy myślała, że jej rodzice to tylko dodatek, dodatkowy bonus. Spotykali się raz w miesiącu, składali jej życzenia z okazji świąt i od czasu do czasu jeździli na daczę na grilla. Normalna relacja między normalnymi ludźmi.
Ale Lidia Arkadiewna okazała się nie dodatkiem, a daniem głównym. Stanęła po stronie cichego, zawsze przychylnego Arkadego Pietrowicza.
Na początku były telefony. Pięć razy dziennie. „Glebushka, jadłaś?” „Synu, nie zapomnij ciepłego szalika”. „Kochanie, czemu nie zadzwoniłaś wczoraj?” Anna nie dawała za wygraną. Kto wie, może po prostu tak jest w ich rodzinie.
Potem zaczęły się wizyty. Niezapowiedziane, o każdej porze. Anna wracała z pracy i zastawała teściową grzebiącą w szafach („Chciałam tylko pomóc w sprzątaniu!”) albo przestawiającą meble („Tak jest o wiele wygodniej!”). Pewnego dnia zastała Lidiję Arkadiewną czytającą wiadomości telefoniczne jej i Gleba – ten przez roztargnienie zostawił telefon otwarty.
„To był wypadek!” – broniła się teściowa. „Myślałam, że to moje!”
Lidia Arkadiewna miała starą Nokię z przyciskami.
Ale punkt zwrotny nastąpił trzy miesiące temu. Anna wróciła do domu po ciężkiej zmianie w szpitalu – pracowała jako pielęgniarka na oddziale urazowym – i zastała dwie walizki, składane łóżko i Arkadija Pietrowicza, który zajęty był układaniem leków na stoliku nocnym w ich sypialni.
„Sprzedaliśmy nasze mieszkanie!” – oznajmiła radośnie Lidia Arkadiewna, pojawiając się tuż za nią. „Postanowiliśmy zostać u ciebie, dopóki nie znajdziemy nowego. Nie masz nic przeciwko?”
To nie było pytanie. To było powiadomienie.
Anna spojrzała wtedy na Gleba. Stał w drzwiach, blady, z nieszczęśliwą miną człowieka stojącego przed niemożliwym wyborem.
„Mamo, mówiliśmy ci…” zaczął.
„Co powiedzieli?” Lidia Arkadiewna natychmiast przeszła do ofensywy. „Że nie potrzebujesz rodziców? Że mamy się włóczyć od wynajmowanego mieszkania do wynajmowanego? Masz tu dwa pokoje, miejsca starczy dla wszystkich!”
I zostali.
Przez pierwszy tydzień Anna się opierała. Próbowała szukać kompromisów, wyznaczać granice. To nic nie dało. Lidia Arkadiewna nie znała granic. Wchodziła do ich sypialni bez pukania („Co ty tam robisz, że nie powinnam cię widzieć?”), komentowała ich życie seksualne („Długo nie spałeś wczoraj w nocy, to niezdrowe”) i wyrzucała jedzenie z lodówki („Te twoje jogurty są pełne chemikaliów!”).
Anna próbowała rozmawiać z Glebem. Zgodził się, obiecując porozmawiać z matką, ale te rozmowy nie prowadziły do niczego. Lidia Arkadiewna albo wpadała w złość i łykała pigułkę, albo tak teatralnie się obrażała, że Gleb po dwóch minutach ustępował.
„Tylko bądź cierpliwy jeszcze przez chwilę” – błagał. „Nie będą tu długo”.
Ale „trochę” przeciągnęło się do trzech miesięcy. Rodzice najwyraźniej nawet nie myśleli o szukaniu mieszkania. Po co mieliby się tym przejmować, skoro mogli mieszkać z synem? Było za darmo, ze wszystkimi udogodnieniami, a nawet mogliby wychowywać synową.
A potem wczoraj Anna się załamała. A raczej nie załamała się – wręcz przeciwnie, wzięła się w garść. Jak ktoś, kto zbiera całą siłę woli przed skokiem z trampoliny.
Siedziała w łazience – jedynym miejscu w mieszkaniu, gdzie mogła się zamknąć – i myślała. Że ma trzydzieści dwa lata. Że kocha męża, ale nie jest gotowa mieszkać z jego matką do końca życia, ani swojego, ani swojego. Że normalne metody nie działają.
I wtedy zrodził się plan.
„Anno, ubieraj się natychmiast!” Lidia Arkadiewna nie dawała za wygraną. „Co ojciec pomyśli?”
„Niech myśli, co chce” – Anna dopiła kawę i skierowała się do wyjścia z kuchni. „Idę się przespać. W mojej sypialni. W moim mieszkaniu”.
Mijając teściową, zatrzymała się celowo, żeby przyjrzeć się tatuażowi na łopatce – małemu ptaszkowi, którego dostała z Glebem na pierwszą rocznicę ślubu. Lidia Arkadiewna uważała tatuaże za oznakę moralnego upadku.
Wpadła na męża na korytarzu. Gleb stał tam z ręcznikiem owiniętym wokół talii, a jego mokre włosy sterczały na wszystkie strony. W jego oczach malowała się zguba.
– Anya…
„Dzień dobry, kochanie” – pocałowała go w policzek i odeszła.
Następne dziesięć dni zamieniło się w wojnę. Anna metodycznie pojawiała się w bieliźnie, gdziekolwiek napotkała teściów. Gotowała śniadanie w koronkowym komplecie. Oglądała telewizję w samych majtkach. Podlewała kwiaty na balkonie w prześwitującej koszuli nocnej.
Lidia Arkadiewna wykorzystała cały swój arsenał. Łzy („Nigdy nie myślałam, że dożyję takiego wstydu!”); groźby („Powiem wszystkim, jaki jesteś!”); manipulacje („Podniosłeś ciśnienie mojemu ojcu!”); i zawstydzanie („Jak wychowasz swoje dzieci?”).
Anna się trzymała. To było jak stanie pod zimnym prysznicem – na początku to szok, potem człowiek się przyzwyczaja. Zaczęła nawet czerpać z tego dziwną przyjemność. Nie z ekshibicjonizmu – z wolności. Z tego, że w końcu przestała udawać.
Gleb cierpiał. Rozdarty między żoną a matką, niczym bohater starożytnej tragedii. Anna niemal go żałowała. Prawie – bo jej gniew był wciąż silniejszy. Na jego niezdolność do ochrony ich przestrzeni. Na jego gotowość do wiecznego znoszenia cierpienia. Na fakt, że była zmuszona walczyć sama.
Arkadij Pietrowicz spędził pierwsze dni udając, że nic się nie dzieje. Czytał gazetę, trzymając ją wysoko. Oglądał telewizję bez przerwy. Ale pod koniec tygodnia poddał się.
„Lida” – Anna usłyszała jego cichy głos z kuchni. „Może naprawdę powinniśmy poszukać mieszkania?”
„Zamknij się!” warknęła moja żona. „Wszyscy spiskowali przeciwko mnie!”
Dziesiątego dnia Annę obudził ryk. Walizki spakowane były na korytarzu, Lidia Arkadiewna rozkazywała mężowi, a Gleb próbował pomóc ojcu z pudłami.
„Znaleźliśmy odpowiednią opcję” – mruknął, nie patrząc na żonę. „W Jużnoje Butowo. Dziś się przeprowadzają”.
Anna stała w drzwiach sypialni – w piżamie, o ile dobrze pamiętam – i obserwowała zamieszanie. Ulga i dziwna pustka walczyły w niej ze sobą. Jak po egzaminie, do którego tak długo się przygotowywała.
Lidia Arkadiewna przeszła obok z wysoko uniesioną brodą. Ani słowa, ani spojrzenia. Dopiero w drzwiach się odwróciła.
„Pamiętaj” – powiedziała, patrząc Annie prosto w oczy. „Gleb jest moim synem. Moim. A jeśli myślisz, że wygrałaś…”
“Mamo!” Gleb ruszył w jej stronę, ale Anna powstrzymała go, chwytając za rękę.
„Wszystkiego najlepszego, Lidio Arkadiewna” – powiedziała spokojnie. „Arkadiju Pietrowiczu, dużo zdrowia”.
Drzwi zatrzasnęły się. Gleb zsunął się po ścianie na podłogę, zakrywając twarz dłońmi.
„Przepraszam” – mruknął. „Wybacz mi. Powinienem był… Nie mogłem…”
Anna usiadła obok niego i przytuliła go. Pachniał szamponem i domem. Ich domem.
„Glebushka” – wyszeptała. „Wszystko w porządku. Teraz wszystko będzie dobrze”.
„Ona już z tobą nie będzie rozmawiać. A ja… będę musiał wybrać.”
„Nie będziesz musiał” – Anna pogłaskała go po głowie. „Pójdziesz do nich. Sam. To twoi rodzice, nie będę cię między wami mieszać. Po prostu… po prostu nie będą już mieszkać w naszej sypialni. To wszystko.”
Gleb podniósł na nią swoje czerwone oczy.
— Zrobiłeś to celowo? Wszystko to… celowo?
Anna zastanowiła się przez chwilę. Mogła skłamać i powiedzieć, że nie, to był tylko zbieg okoliczności. Ale oni już za długo grali w tę grę.
„Tak” – powiedziała. „Celowo. Bo inaczej się nie dało”.
Gleb spojrzał na nią, jakby widział ją po raz pierwszy. Potem przyciągnął ją do siebie i wtulił twarz w jej ramię.
„O mój Boże” – mruknął. „Coś ty mi zrobił? Teraz ja też będę się bał wejść do kuchni”.
Anna się roześmiała. Po raz pierwszy od trzech miesięcy, szczerze, z serca.
„Nie bój się” – powiedziała. „Zawsze się dla ciebie ubiorę. No, prawie zawsze”.
Siedzieli na podłodze w korytarzu, obejmując się, gdy słońce wschodziło nad Moskwą. Ich mieszkanie – ich, tylko ich – wypełniała cisza i światło. Gdzieś w Jużnym Butowie Lidia Arkadiewna prawdopodobnie już urządzała się w swoim nowym domu i planowała swój przyszły związek. Gdzie indziej dzwoniły telefony, ludzie się spieszyli, a normalny dzień się zaczynał.
I tu, na czwartym piętrze zwyczajnego, dziewięciopiętrowego budynku, Anna i Gleb uczyli się żyć na nowo. Razem. Na swojej działce.
„Wiesz” – powiedział nagle Gleb – „twoja bielizna jest naprawdę piękna. Nigdy wcześniej jej nie zauważyłem”.
Anna prychnęła w jego ramię.
– Szarpać.
– Twój idiota.
„Moje” – zgodziła się. „Tylko moje”.
I to była prawda. Być może pierwsza prawdziwa prawda od czterech lat. Nieidealna, nieoszlifowana, niedostępna dla każdego. Ale ich.
Na zewnątrz szumiały samochody. Miasto się budziło. Anna zamknęła oczy i uśmiechnęła się. Jutro włoży swój ulubiony szlafrok – długi, frotté, zakrywający wszystko od szyi po palce u stóp. Zaparzy mocną kawę. I zje śniadanie w kuchni, bez skrępowania i usprawiedliwienia.
Przecież rewolucji nie robi się w koronkowej bieliźnie.
A może jednak wygrają?