Żyjemy jak sąsiedzi, a ja na starość chciałabym zaznać nowych emocji – powiedział mąż przed wyjazdem.

„Wiesz, Lena, tak sobie myślałem…” Wiktor Andriejewicz usiadł na skraju sofy, wciąż w marynarce. Pachniał wieczornym powietrzem i subtelnym aromatem firmowej kolacji.

Żyjemy jak sąsiedzi, a ja na starość chciałabym zaznać nowych emocji – powiedział mąż przed wyjazdem.

„O czym?” Podniosła wzrok znad książki, którą czytała, czekając na męża.

Czterdzieści dwa lata małżeństwa nauczyły ją, żeby się nie martwić, kiedy pracuje do późna, zwłaszcza w okolicach Bożego Narodzenia.

„Mieszkamy jak sąsiedzi od dawna” – jego głos brzmiał nietypowo stłumiony. „I chcę nowych emocji na starość”.

Jelena Pawłowna powoli zamknęła książkę, zaznaczając stronę starą pocztówką, którą mąż przywiózł jej kiedyś z podróży służbowej do Rygi.

To było około trzydzieści lat temu, akurat wtedy, gdy urodziła się Aneczka, ich córka.

„Wychodzisz do kogoś innego?” zapytała cicho, zaskoczona swoim spokojem.

„Nie” – pokręcił głową, wciąż na nią nie patrząc. „Właśnie uświadomiłem sobie na dzisiejszej imprezie biurowej… Mam dość życia w klatce i uśmiechania się do kogo popadnie. Chcę wolności”.

  • A jak sobie to wyobrażasz?

„Mam trochę oszczędności. Będę pracować przez sześć miesięcy do emerytury, a potem pojadę do Wietnamu”.

Jelena Pawłowna poczuła, jak w jej wnętrzu narasta fala czegoś – coś pomiędzy urazą a śmiechem. Czterdzieści dwa lata razem. Dwoje dzieci. Troje wnucząt. W każdą niedzielę w Auchan, wybierając zakupy na cały tydzień.

Spędzali razem każde wakacje, czy to w sanatorium w Kisłowodzku, czy na wycieczce po Europie. Wieczorne spacery wokół jeziora, gdzie co wiosnę karmili kaczki chlebem, były rytuałem, który później wprowadzili do swoich wnuków.

„Gdzie zamierzasz mieszkać przez następne sześć miesięcy?” zapytała, czując, jak w jej wnętrzu narasta dziwne, nieznane uczucie.

„No cóż, tutaj, w domu, a gdzie indziej?” – wzruszył ramionami, jakby była to najnaturalniejsza rzecz na świecie.

„Dobrze” – wstała z krzesła, ostrożnie odkładając książkę na stolik kawowy. „Bardzo dobrze”.

„Nawet nie zamierzasz się kłócić?” W jego głosie błysnęło zaskoczenie.

„Dlaczego? Jesteś dorosłym mężczyzną, Witia. Jak już podejmiesz decyzję, to twoja decyzja. Nie powiedziałeś mi tego, żebym mógł cię przekonać.”

Tej nocy długo nie mogła zasnąć, wspominając, jak poznali się w instytucie, jak oświadczył się w Parku Gorkiego, jak urodziła Aneczkę, a on pędził korytarzami szpitala położniczego z bukietem goździków. Jak później urodziła się Dimka, ich najmłodsza córka. Jak zbierali na pierwszy samochód, jak wyremontowali to mieszkanie po przeprowadzce jako młodzi profesjonaliści.

A rano zaczęło się nowe życie.

Wiktor Andriejewicz nie od razu zauważył zmianę. Przez pierwszy tydzień żył urzeczony fantazjami o przyszłości, przeglądając zdjęcia wietnamskich plaż na służbowym komputerze i kalkulując koszt wynajmu mieszkania w Nha Trang. W pracy zaczął nawet podsłuchiwać rozmowy młodego administratora systemu, który nieustannie opowiadał o swoich podróżach po Azji.

„Wiktorze Andriejewiczu, powinieneś był zobaczyć tam wschody słońca!” – wykrzyknął młody mężczyzna, machając rękami. „Wychodzisz na balkon swojego bungalowu, a przed tobą morze, palmy i słońce powoli wschodzące nad horyzontem…”

Każda taka rozmowa utwierdzała mnie w słuszności mojej decyzji. Ale w domu… ​​W domu coś subtelnie się zmieniło.

Początkowo nie zwrócił uwagi na to, że lodówka nie miała już zwykłych pojemników z jedzeniem. Przez czterdzieści dwa lata Lena gotowała na nadchodzący tydzień – w niedziele spędzała cały dzień w kuchni, pachnąc świeżymi wypiekami, barszczem i kotletami. Tak się do tego przyzwyczaił, że dopiero trzeciego dnia zdał sobie sprawę, że lodówka jest pusta.

„Lena” – zawołał wieczorem, stojąc przed otwartą lodówką – „gdzie jest…”

“Potrzebujesz czegoś?” Podniosła wzrok znad tabletu, na którym czytała książkę.

  • Kolacja…

„Och” – wzruszyła ramionami – „już nie gotuję przez cały tydzień. Dlaczego? Ty niedługo wyjeżdżasz, a ja sama nie potrzebuję aż tyle”.

W jej głosie nie było wyrzutu ani gniewu – tylko spokojne stwierdzenie faktu. I ten spokój sprawił, że poczułem się nieswojo.

Kilka dni później odkrył, że w szafie zabrakło mu czystych koszul. Zazwyczaj Lena zajmowała się tym sama – prała, prasowała i wieszała je na wieszakach. Był tak przyzwyczajony do porządku w szafie, że nawet nie zastanawiał się, skąd się on bierze.

„Lena” – zawołał ponownie – „gdzie są moje koszule?”

„Prawdopodobnie w koszu na pranie” – dobiegło z drugiego pokoju. „Pralka jest do twojej dyspozycji. Instrukcja jest na półce, jeśli jej potrzebujesz”.

Spojrzał ze zmieszaniem na kosz na pranie. Przez czterdzieści dwa lata nigdy nie prał sam – nigdy nie miał okazji. A teraz…

Ale najdziwniejsze rzeczy zaczynały się wieczorami. Wcześniej zawsze byli w domu, oglądali telewizję, Lena robiła na drutach albo czytała, on rozwiązywał krzyżówki albo grał w szachy online. W weekendy chodzili na spacery wokół jeziora – tradycja, której nie przerwali od wielu lat.

Teraz…

„Wychodzę” – oznajmiła pewnego wieczoru, zakładając niebieski płaszcz, który podarował jej na ostatnie urodziny.

„Dokąd?” Podniósł wzrok znad laptopa.

— Do Tamary. Mamy zajęcia taneczne w Sokolnikach.

„Tańczysz?” Uniósł brwi ze zdziwieniem. „Od kiedy ty…”

„Od zeszłego tygodnia” – powiedziała, poprawiając kołnierz płaszcza. „Tamara zaprasza mnie od jakiegoś czasu, a teraz mam trochę wolnego czasu. Czemu nie?”

Wyszła, zostawiając za sobą delikatny zapach ulubionych perfum – tych samych, które przywoził jej z każdej podróży służbowej. Z jakiegoś powodu przypomniała sobie, jak bardzo lubiła te flakony, jak starannie je układała na toaletce…

Wieczory stały się nie do zniesienia.

W pustym mieszkaniu panowała przytłaczająca cisza.

Włączył telewizor, ale nie słyszał, o czym mówili.

Próbowałem przeczytać wiadomości w Internecie, ale granice zacierały się przed moimi oczami.

Nigdy nie nauczył się gotować – zadowalał się kanapkami albo zamawiał jedzenie z dowozem. Kiedyś próbował ugotować zupę z torebki, ale okazała się niejadalna. Nigdy nie zdawał sobie sprawy, ile wysiłku Lena wkładała w to, żeby ich jedzenie było zawsze smaczne i różnorodne.

Pranie również stanowiło wyzwanie. Po tym, jak zniszczył swój ulubiony sweter (Lena zrobiła go na drutach pięć lat temu), musiał nauczyć się symboli na metkach i ustawień pralki. Jak ona to wszystko zapamiętała? Jak sobie z tym wszystkim radziła?

A Lena… Lena zdawała się rozkwitać. W jej ruchach pojawił się nowy wdzięk – prawdopodobnie dzięki tańcowi. Zaczęła się częściej uśmiechać, nucąc coś pod nosem, zajmując się swoimi sprawami. Kupiła nową sukienkę – ciemnozieloną, dopasowaną, taką, jakiej wcześniej na niej nie widział.

„Nie uważasz, że to zbyt…” zaczął, widząc ją w tej sukience.

„Co dokładnie?” Uniosła pytająco brew.

  • No cóż… młodość?

„Ile mam lat, Witia?” uśmiechnęła się szeroko. „Mam nosić szarą szatę?”

Milczał. Ile ona właściwie miała lat? Sześćdziesiąt dwa? Kiedy to się stało? Dla niego wciąż była tą dziewczyną ze szkoły fizyki, z warkoczykami i piegami na nosie…

A potem nadszedł ten wieczór z bukietem.

Weszła do mieszkania, trzymając w ręku garść delikatnych, różowych tulipanów. Jej policzki były zarumienione od zimna, oczy błyszczały, a uśmiech był taki… Nie widział takiego uśmiechu od lat.

„Co to jest?” Wiktor Andriejewicz podniósł się z sofy tak gwałtownie, że okulary zsunęły mu się na czubek nosa.

„Tulipany” – powiedziała, wchodząc do kuchni i wyjmując z szafki stary kryształowy wazon – prezent od jego matki z okazji ślubu. „Pierwsze w tym roku. Czyż nie są piękne?”

„Kto ci je dał?” Jego głos drżał.

Odwróciła się do niego, wciąż trzymając kwiaty:

  • Dlaczego Cię to interesuje?
  • Bo jestem twoim mężem!

„No, no” – zaczęła ostrożnie układać tulipany w wazonie – „a ja myślałam, że jesteśmy tylko sąsiadami. Sam tak mówiłeś”.

  • Lena, przestań…

„Przestać co, Witia?” Spojrzała mu prosto w oczy. „Żyć? Być szczęśliwym? Przyjąć kwiaty? A może iść potańczyć? Wiesz, tak sobie myślałam… będziemy musieli sfinalizować rozwód, zanim wyjedziesz”.

„Jaki rozwód?” Poczuł, że grunt usuwa mu się spod stóp.

— Jak zwykle, Witia. W urzędzie stanu cywilnego. Jak wszyscy.

  • Ale dlaczego?

„Jak inaczej?” Postawiła wazon z kwiatami na stole. „Jedziesz do Wietnamu, a ja co mam zrobić? Siedzieć tu i czekać? To tak nie działa. Chcesz wolności – będziesz ją miał. Całkowitą wolność”.

Tego wieczoru po raz pierwszy nie mógł spać.

Leżałam tam, patrząc w sufit, i przypomniałam sobie.

Jak poznali się w pierwszym roku życia – ona upuściła notatki na schody, a on pomógł jej je pozbierać.

Jak bardzo bałam się do niej podejść, a potem przez sześć miesięcy pisałam do niej listy, dopóki moi przyjaciele nie zaczęli mnie namawiać, żebym ją poznała.

Kiedy się oświadczałam, kolana tak mi się trzęsły, że ledwo mogłam ustać.

Jacy byli szczęśliwi, gdy urodziła się Aneczka, jak biegał po całej Moskwie i zbierał zimą truskawki dla Leny – ona bardzo ich pragnęła…

Czterdzieści dwa lata. Całe życie.

I co teraz? Wietnam? Palmy? Morze? A co z wnukami? Co z niedzielnymi obiadami z całą rodziną? Co z ich tradycją chodzenia do bani każdego 31 grudnia i wspólnego robienia sałatki Olivier przy dźwiękach „Ironii losu”?

Obudził się rano wyczerpany i z bólem głowy. Leny nie było już w domu – na lodówce wisiała karteczka z informacją, że była u fryzjera. Zawsze konsultowała się z nim przed zmianą fryzury.

Dni płynęły dziwnie. Zauważył, jak wiele drobnych rzeczy łączyło ich przez lata. Jak zawsze wiedziała, kiedy ma ważne spotkanie i robiła mu trochę mocniejszą niż zwykle kawę. Jak znajdowała jego okulary, kiedy ciągle je gubił. Jak pamiętała o urodzinach wszystkich jego krewnych i przyjaciół…

Zaczął też zauważać, jak bardzo się zmieniła.

Nowa fryzura pasowała jej idealnie – wyglądała, jakby straciła dziesięć lat. Po tańcu wracała wyjątkowo lekka, nucąc sobie pod nosem. Telefon dzwonił coraz częściej wieczorami – albo Tamara, albo nowi znajomi z potańcówki, albo ktoś inny.

„Len” – nie mógł się oprzeć pewnego dnia – „porozmawiajmy”.

„O czym?” Podniosła wzrok znad telefonu, na którym czytała wiadomość. „O klimacie w Wietnamie?”

— No to mnie poniosło…

„Nie, Witiuszu” – pokręciła głową. „Byłeś całkowicie szczery. Po raz pierwszy od wielu lat. I wiesz, jestem ci nawet wdzięczna. Otworzyłeś mi oczy. Wiesz, naprawdę żyłam w klatce. Tylko sama ją zbudowałam. Ciągle myślałam: co powie Witia? Co pomyśli Witia? Co, jeśli Witii się to nie spodoba? A teraz… teraz jestem wolna. I wiesz, co zrozumiałam?”

Pozostał w milczeniu, bojąc się usłyszeć odpowiedź.

— Że życie jest piękne. W każdym wieku. Trzeba tylko nie bać się żyć.

Po tej rozmowie coś w ich rutynie w końcu się załamało. Jelena Pawłowna zaczęła częściej widywać się z dziećmi – ale bez niego. Aneczka wpadała w środku tygodnia z wnukami i spędzali długie, szeptane rozmowy w kuchni. Usłyszał, jak jego córka mówi:

  • Mamo, promieniejesz! Dawno cię takiej nie widziałam.

— Po prostu w końcu zaczęłam żyć dla siebie, dla mojej córki.

Dimka dzwonił codziennie – nigdy wcześniej nie dzwonił tak często. Wiktor Andriejewicz podsłuchał fragment ich rozmowy:

„Mamo, może to i lepiej? Sama mówiłaś, że ostatnie kilka lat nie było łatwe…”

  • Wiesz, synu, czasami trzeba stracić wszystko, żeby zrozumieć, co właściwie tracisz.

A potem zaskoczyła go tą nowiną przy kolacji. On po prostu starał się zachować pozory normalności – zamawiał jedzenie z dowozem z ulubionej restauracji, nakrywał do stołu…

„Wyjeżdżam za tydzień” – powiedziała, wkładając do ust kawałek swojej ulubionej kaczki po pekińsku.

„Co?” Zamarł z widelcem w połowie drogi do ust.

— Do Grecji. Z Tamarą. Na dwa tygodnie.

„Jaka Grecja?” Poczuł, jak robi mu się zimno w środku. „Nigdy…”

„Nigdy co?” Otarła usta serwetką. „Nigdy nie podróżowałaś sama? To prawda. Ale teraz jest czas, żeby zacząć”.

  • Ale jak…

„Co?” Spojrzała na niego z autentyczną ciekawością. „Jedziesz do Wietnamu na resztę życia, a ja nie mogę pojechać do Grecji na dwa tygodnie?”

  • Ale to jest co innego!

„Dlaczego?” Odchyliła się na krześle. „Wyjaśnij mi, Witia, dlaczego to jest inne? Bo jesteś mężczyzną? A może to, że tobie wolno pragnąć nowych emocji, a mnie nie?”

Milczał, nie wiedząc, co odpowiedzieć. A ona kontynuowała:

Nigdy nie byłam na Krecie. Mówią, że morze tam ma niezwykły kolor. I gaje oliwne. I tawerny na brzegu. Tamara pokazała mi zdjęcia – zachody słońca są tam takie piękne…

„Len” – jego głos brzmiał stłumiony – „pójdziemy razem?”

Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę:

„Nie, Witia. Chciałeś wolności, prawda? Ja też tego chcę.”

Te dwa tygodnie stały się dla niego prawdziwą torturą. Nie mógł znaleźć miejsca na odpoczynek w pustym mieszkaniu. Przewracał się z boku na bok w nocy, wyobrażając sobie greckie plaże, Lenę w kostiumie kąpielowym (Boże, kiedy ostatni raz widział ją w kostiumie kąpielowym?), gorących Greków z sąsiedztwa…

W pracy popełniał błąd za błędem. Młody administrator systemu, zauważając jego stan, zapytał kiedyś:

— Viktorze Andreevich, jesteś pewien, że chcesz jechać do Wietnamu?

  • I co?
  • Po prostu kiedyś z takim zachwytem słuchałeś o Azji, a teraz, jakbyś jej w ogóle nie słyszał…

Naprawdę nie mógł już znieść myśli o podróżach. Jego myśli zaprzątało coś innego – wspomnienia. Każdego wieczoru wyciągał stare albumy i grzebał w fotografiach. Oto byli, młodzi, świeżo po ślubie. Oto ich pierwsze wakacje – ona bała się fal, kurczowo się go trzymając. Oto ich pierwszy samochód – stary żiguli – ale jakże byli szczęśliwi! A oto ich małe wnuki…

W dniu jej przyjazdu przybył na lotnisko trzy godziny wcześniej. Kupił w kiosku z kwiatami ogromny bukiet piwonii – jej ulubionych. Sprzedawczyni, patrząc na jego zdenerwowane dłonie, zapytała:

— Spotykasz kogoś wyjątkowego?

„Moja ukochana” – odpowiedział. I nagle dodał: „Moja żona”.

Kiedy pojawiła się w hali przylotów, zaparło mu dech w piersiach. Opalona, ​​w długiej do ziemi letniej sukience, z nową fryzurą, wyglądała jak gwiazda filmowa. Nagle ujrzał ją w innym świetle – nie jako znajomą część codziennego życia, ale jako kobietę. Piękną, pewną siebie kobietę.

„Lenka” – zrobił krok naprzód, wyciągając kwiaty – „przepraszam. Byłem…”

„Ślepa?” Przyjęła bukiet, a w jej oczach błysnęło coś przypominającego dawną czułość. „No i co, doświadczyłaś już swoich nowych emocji? Uspokoiłaś się?”

  • Lena, ja…

„Wiesz” – zatrzymała się na środku pokoju – „dużo myślałam w Grecji. O nas. O tym, jak żyliśmy przez te wszystkie lata. I wiesz, co sobie uświadomiłam?”

Wstrzymał oddech.

„Nigdy nie byliśmy sąsiadami. Byliśmy rodziną. Po prostu czasami trzeba coś niemal stracić, żeby zrozumieć jego wartość”.

„A co z rozwodem?” zapytał ostrożnie.

— A co z Wietnamem?

Spojrzeli na siebie i nagle wybuchnęli śmiechem – tak jak nie śmiali się od wielu lat.

„Chodźmy do domu” – powiedziała. „Ale zatrzymajmy się w sklepie – lodówka pewnie jest pusta”.

„Lena…” Wziął ją za rękę. „Pamiętasz, jak ci się oświadczyłem? W Parku Gorkiego?”

  • Oczywiście. Tak się martwiłeś, że zgubiłeś pierścionek w fontannie.

— Może… może pójdziemy tam jutro?

Uśmiechnęła się:

  • Data?
  • Data.

Wyszli z lotniska w moskiewskie lato. Przed nimi był typowy dzień – zakupy, obowiązki domowe, wieczorny spacer. Ale coś subtelnie się zmieniło. Jakby oboje nagle obudzili się z długiego snu i zobaczyli się na nowo.

A następnego dnia zabrał ją do Parku Gorkiego. I długo siedzieli na tej samej ławce przy fontannie, trzymając się za ręce i wspominając.

I nagle uświadomił sobie, że żadne palmy ani egzotyczne plaże nie zastąpią tego prostego szczęścia: bycia obok osoby, która zna wszystkie twoje zwyczaje, pamięta wszystkie twoje historie i kocha cię – bez względu na wszystko.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *