Dostałam wiadomość od męża: „Zwariowałaś? Wracaj natychmiast do domu!”

Myślisz, że ona nie wie o twoich „podróżach służbowych”?

Marina energicznie pocierała skronie. Głowa pulsowała jej po nieprzespanej nocy.

Widziała przed sobą poprzedni wieczór: Igor w sąsiednim pokoju, cichy głos w telefonie:

„Tak, wszystko zarezerwowane. Hotel nad morzem. Nie, nie martw się, w domu panuje cisza”.

Zamarła w drzwiach, wahając się, czy wejść, czy wyjść.

Potem długo stała pod gorącym prysznicem, jakby próbując zmyć upokarzające uczucie obcości we własnym domu.

Rano Marina siedziała w kuchni, ściskając w dłoniach kubek zimnej herbaty.

Na stole, obciążonym starą porcelanową cukierniczką – prezentem ślubnym od mojej teściowej – leżała biała karteczka:

„Wrócę za tydzień”. Trzy słowa, nabazgrane rozciągniętym pismem mojego męża. Żadnego wyjaśnienia, żadnych przeprosin. Jak zawsze.

Dwadzieścia lat temu zaczęły się jej pierwsze ataki lękowe. Wtedy, z trzyletnią Leną na rękach, po raz pierwszy zetknęła się z jego zniknięciem.

Biegała między szpitalami i kostnicami. Dzwoniła na policję, płakała w ramionach przyjaciółek i nie mogła spać po nocach. Lena była kapryśna, zastanawiała się, gdzie podział się jej ojciec. Wrócił tydzień później – opalony, cuchnący cudzymi perfumami, z nowym zegarkiem na nadgarstku.

„Miałem pilne sprawy do załatwienia. Wiesz – praca” – powiedział swobodnie i poszedł pod prysznic, zostawiając ją na korytarzu z drżącymi rękami i gulą w gardle.

„Córko, czego się spodziewałaś?” – pytała moja teściowa, zaciskając usta. „Człowiek powinien być wolny. Mój Pietia, niech spoczywa w pokoju, też często bywał poza domem”. A ja milczałam i czekałam.

„No, Marinka” – powtórzyła jej przyjaciółka Tamara. „Ciesz się, że wraca. Moja Vitka całkiem zniknęła, zapomniał płacić alimenty, drań”.

Teraz, patrząc na notatkę, Marina przypomniała sobie ciocię Verę – jedyną osobę, która zawsze mówiła jej prawdę. Miesiąc temu odwiedziła ją w szpitalu.

„Usiądź, moja dziewczyno” – zawołała do Mariny. Jej głos był słaby i ochrypły. „Patrzę na ciebie i serce mi krwawi”.

„Oj, daj spokój, ciociu Vero” – Marina próbowała się uśmiechnąć. „Wszystko u mnie w porządku”.

„Dobrze?” Ciocia kaszlnęła i otarła usta chusteczką. „Żyjesz jak cień. Kiedy ostatnio zrobiłaś coś dla siebie? Kiedy byłaś szczęśliwa?”

Marina milczała, wygładzając zagniecenia na szpitalnym kocu.

„Mam siedemdziesiąt pięć lat” – kontynuowała ciocia Vera. „Wiesz, czego żałuję? Nie tego, że nie oszczędzałam pieniędzy ani nie zrobiłam kariery. Po prostu bałam się żyć. Ciągle czekałam na odpowiedni moment, ciągle oglądając się przez ramię na innych. Ale życie… ono nie czeka; ucieka jak woda przez palce”.

„Co mam zrobić?” zapytała cicho Marina.

– Żyj, dziewczyno. Zanim będzie za późno – po prostu żyj.

Rozmowę telefoniczną wyrwała ją ze wspomnień. Na ekranie pojawiła się „Lenoczka”.

„Mamo, jak się masz?” – głos córki brzmiał zaniepokojony. „Nikt nie odbiera telefonu, martwię się. Mam wpaść?”

Marina chciała odpowiedzieć zwyczajowym „wszystko jest w porządku”, ale nagle te słowa ją zakrztusiły.

„Wiesz, Len” – wzięła głęboki oddech. „To nie jest normalne. To wcale nie jest normalne”.

Na linii zapadła ciężka cisza.

„Znowu wyszedł?” – zapytała w końcu Lena.

„Tak. Nad morze” – Marina uśmiechnęła się smutno. „Słyszałam, jak wczoraj z nią rozmawiał przez telefon. Już nawet nie próbuje tego ukrywać – jest tak pewien, że nigdzie nie pójdę”.

„Mamo” – zawahała się Lena. „Może naprawdę powinnaś pójść do psychologa? Znam dobrego specjalistę”.

„Nie” – Marina zaskoczyła samą siebie stanowczością swojego głosu. „Wiesz, co zrobię? Pojadę nad morze”.

  • Co?! Mamo, czy ty zwariowałaś?

„Zdecydowanie. Od dawna marzyłam o zobaczeniu morza jesienią. Mówią, że jest zupełnie inne – szare, burzliwe. Zupełnie jak moje życie” – próbowała zażartować, ale wyszło gorzko.

„A co z pracą? A co z mieszkaniem?” – w głosie mojej córki słychać było panikę.

„Mam zaoszczędzone trzy lata urlopu. Swietłana Pietrowna zrozumie – sama przeszła rozwód. Zajmiesz się mieszkaniem?”

„Zaczekaj, mamo” – Lena mówiła szybko i niepewnie. „Omówmy wszystko. Zaraz będę”.

„Nie, moja droga” – przerwała jej cicho Marina. „Jeśli zacznę teraz o tym rozmawiać, nigdzie nie pójdę. Znajdę tysiąc powodów, żeby zostać, zacznę przekonywać samą siebie, żeby znów być cierpliwą. Dość”.

Po rozłączeniu się stała bez ruchu przez kilka minut. Ogarnęła ją znajoma panika – dusząca, paraliżująca. „Dokąd idziesz sama? Co ludzie powiedzą?”

Ale ponad tym strachem narastało coś nowego: gniew. Na siebie, za lata milczącej zgody. Na Igora, za jego pewność co do bezkarności. Na wszystkich, którzy latami przekonywali ją, by to tolerowała.

Ręce jej drżały, gdy pakowała torbę. Ciepły sweter, dżinsy, szczoteczka do zębów. Po chwili namysłu dorzuciła tom Brodskiego – jedyną rzecz, jaka jej pozostała z dawnej siebie, dziewczyny, która kiedyś marzyła o studiowaniu filologii.

Zostawiła notatkę na kuchennym stole: „Ja też wrócę za tydzień”. Po chwili dodała: „Nie szukaj – i tak nie znajdziesz”.

W kasie biletowej na stacji unosił się zapach kurzu i taniej kawy. Kobieta za szybą patrzyła na Marinę leniwie i obojętnie.

  • Dokąd idziesz?

„Na Krym. Do Teodozji” – Marina była zaskoczona, jak łatwo nazwa miasta, o którym marzyła, wymknęła jej się z ust.

„Dzisiaj tylko miejsca zarezerwowane” – kasjer kliknął na klawiaturze. „Dolne łóżko obok toalety czy górne łóżko na środku?”

„Ta dolna” – Marina wyobraziła sobie, jak wspina się na górną półkę i wzdrygnęła się wewnętrznie.

Wagon towarowy powitał ją zapachem gotowanego kurczaka i nieustannym szumem głosów. Jej sąsiadką okazała się pulchna kobieta około sześćdziesiątki z jaskrawoczerwonymi włosami.

„Jestem Tamara Iwanowna” – przedstawiła się, pomagając Marinie położyć torbę. „Nad morzem?”

„Tak” – zawahała się Marina. – „Na wakacjach”.

„Samotna?” Tamara Iwanowna spojrzała na nią badawczo. „Uciekasz przed kimś czy do kogoś?”

„Dlaczego muszę uciekać?” Marina próbowała się uśmiechnąć. „Może po prostu podróżuję”.

„Tak” – zaśmiała się sąsiadka. „W październiku? Z takim zagubionym spojrzeniem? Wiesz, córko, przez dwadzieścia lat pracowałam jako konduktorka. Nauczyłam się dostrzegać ludzi na wylot. Zwłaszcza takie kobiety – same, z małą torbą, jakby spakowaną w pośpiechu”.

Marina odwróciła się do okna. Wieczorne miasto płynęło za szybą – szare, chłodne, tak znajome. Zastanawiała się, czy Igor już zauważył jej nieobecność. Czy dzwonił do Leny?

„Ja też kiedyś uciekłam” – powiedziała nagle Tamara Iwanowna. „Od męża pijaka. Zabrałam dzieci i pojechałam donikąd. To było przerażające… przerażające. Ale wiesz, wtedy po raz pierwszy poczułam, że żyję”.

Wyjęła z ogromnej torby termos i dwa plastikowe kubki.

– Chcesz herbaty? Z miętą, sam ją zebrałem.

Herbata pachniała latem i zapomnianą wolnością. Marina ogrzała dłonie nad filiżanką i słuchała opowieści Tamary Iwanowny – o dziwnych pasażerach, o miastach migających za oknem, o różnych sposobach, w jakie ludzie uciekają od problemów i odnajdują szczęście.

„Czy wiesz, że w Teodozji jest taras widokowy?” – zapytał nagle konduktor. „Jest tam stara forteca. Jeśli wejdziesz tam o zachodzie słońca, morze nabiera złotego koloru. Za każdym razem, gdy tam leciałem, chciałem go zobaczyć”.

„Teraz już wiem” – uśmiechnęła się Marina.

Noc w pociągu ciągnęła się w nieskończoność. Stukot kół usypiał mnie, ale sen nie chciał nadejść. W ciemności wagonu co jakiś czas migotały ekrany telefonów, ktoś cicho chrapał, a jakieś dziecko płakało.

Marina leżała, wpatrując się w ciemność i rozmyślając o tym, jak dziwne jest życie. Przez dwadzieścia lat bała się wkroczyć w nieznane. A teraz jechała nocnym pociągiem, piła herbatę z nieznajomym, czując się jak uciekinier albo bohaterka powieści.

Telefon zawibrował – wiadomość od Leny: „Tata dzwonił. Wpadł w panikę. Powiedział, że zwariowałaś. Mamo, jesteś pewna?”

Marina odpowiedziała: „Po raz pierwszy w życiu jestem tego pewna”.

Pociąg dotarł do Teodozji rano. Miasto powitało ją chłodnym wiatrem i zapachem jodu. Mały budynek dworca wyglądał jak zabawka na tle szarego nieba.

„Zadzwonisz po taksówkę?” podszedł do niej starszy mężczyzna w zniszczonej marynarce.

„Nie, ja…” Marina się zawahała. Nagle zdała sobie sprawę, że nie wie, dokąd iść. W pośpiechu nie zarezerwowała nawet hotelu.

„Jesteś tu pierwszy raz?” – zapytał taksówkarz ze zrozumieniem. „Mogę polecić dobry pensjonat. Jest niedrogi i pięć minut od morza”.

„Czemu nie?” – pomyślała Marina. Przecież najtrudniejszą część – odejście – już zrobiła. Reszta jakoś się ułoży.

Samochód wił się wąskimi uliczkami. Marina patrzyła przez okno, próbując zapamiętać każdy szczegół – łuszczące się ściany starych domów, pranie rozwieszone między balkonami, samotnego kota na parapecie.

„A tam” – taksówkarz machnął ręką gdzieś w prawo – „jest genueńska twierdza. Jeśli jesteś zainteresowany, mogę ci pokazać drogę w drodze powrotnej. Jest tam taras widokowy, widok zapiera dech w piersiach!”

Marina uśmiechnęła się, przypominając sobie opowieść Tamary Iwanowny.

– Na pewno wstanę. O zachodzie słońca.

Pensjonat okazał się małym, dwupiętrowym domkiem porośniętym dzikimi winogronami. Na ganku drzemał pręgowany kot, a przez otwarte okno wpadał zapach świeżo wypieczonych wypieków.

„Ludmiła Siergiejewna!” krzyknął taksówkarz. „Przyjmij gościa!”

Na werandę wyszła kobieta – wysoka, dostojna, z koroną siwych włosów. Spojrzała na Marinę uważnym wzrokiem.

Pokój był mały, ale przytulny. Stare meble, przykryte wyblakłymi koronkowymi serwetkami, pachniały pastą i czymś dziwnie domowym. Na stoliku nocnym stał wazon z suszonymi kwiatami.

„Rozgość się” – Ludmiła Siergiejewna otworzyła szeroko drzwi balkonowe. „Oto twoje morze. Burza dzisiaj oznacza deszcz”.

Marina wyszła na balkon i zamarła. Morze rozciągało się przed nią – ołowianoszare, kipiące, z białymi grzywaczami. Ryczało i rozbijało się o brzeg jak żywa istota.

„Widzisz ją pierwszy raz?” W głosie gospodyni zabrzmiała nuta czułości.

– Tak, to znaczy nie. Widziałem, oczywiście. Ale jakoś inaczej.

„Każdego dnia jest inaczej” – Ludmiła Siergiejewna oparła się o balustradę. „Jak nasze życie – czasem burzliwe, czasem spokojne. Zostaniesz z nami na dłużej?”

„Na tydzień” – Marina zrobiła pauzę. „Może dłużej”.

„Czy uciekłaś od męża?” – zapytała nagle wprost gospodyni.

„Dlaczego wszyscy tak myślą?” wyrzuciła z siebie Marina.

„Bo wygląda znajomo” – uśmiechnęła się Ludmiła Siergiejewna. „Widzę tu ludzi od dwudziestu lat. Zwłaszcza jesienią wielu z nich przyjeżdża – zagubionych, z pospiesznie spakowaną walizką. Szukających czegoś. Albo uciekających przed czymś”.

„Czy oni je znajdą?” zapytała cicho Marina.

„To zależy” – wzruszyła ramionami gospodyni. „Morze jest jak lustro. Widzisz to, czego szukasz. Dobrze, rozgość się. Śniadanie jest o ósmej, ale jeśli zaspałeś, nie ma problemu. Kuchnia jest do twojej dyspozycji”.

Marina długo stała sama na balkonie. Wiatr rozwiewał jej włosy, a słona morska mgła osiadała na ustach. Mewy krzyczały gdzieś w oddali, a w dole szumiał przypływ, miarowy i kołyszący.

  • Przepraszam, czy ma pan zapałki?

Głos z sąsiedniego balkonu sprawił, że podskoczyła. Stał tam starszy mężczyzna – siwowłosy, o pomarszczonej, opalonej twarzy. W dłoniach trzymał podarty notatnik.

„Nie palę” – odpowiedziała.

„Zgadza się” – uśmiechnął się, a zmarszczki wokół jego oczu zebrały się niczym promienie. „Też rzuciłem. Proszę bardzo” – pokazał notatnik. „Piszę. A tak przy okazji, Paweł Andriejewicz. Lokalny historyk”.

  • Marina.
  • A co cię, Marina, sprowadziło nad morze w taką złą pogodę?

Chciała odpowiedzieć coś uprzejmego i wymijającego. Zamiast tego nagle powiedziała:

– Mój mąż poszedł do swojej kochanki. A ja mam już dość czekania.

Paweł Andriejewicz milczał, patrząc na wzburzone morze.

„Wiesz” – powiedział w końcu – „pracuję tu od trzydziestu lat. Codziennie przychodzę, patrzę na morze i zapisuję historie. W końcu to jak książka. Trzeba tylko umieć ją czytać”.

  • A co w nim czytasz?

„Różne rzeczy” – zamyślił się, stukając ołówkiem o notes. „Dziś, na przykład, chodzi o kobietę, która po raz pierwszy w życiu postanowiła być sobą. Chcesz to usłyszeć?”

Marina skinęła głową. A Paweł Andriejewicz zaczął opowiadać swoją historię – o statkach, które pływały po tych wodach przez wieki, o latarni morskiej na przylądku, o latarniku, który spędził dwadzieścia lat pisząc listy do swojej długoletniej ukochanej.

„Dlaczego to zrobił?” zapytała Marina. „Wiedział, że ona nie wróci”.

  • Co o tym myślisz?

„Może, może te listy nie były dla niej, ale dla niego? Żeby nie zapomniał, kim był?”

Paweł Andriejewicz uśmiechnął się:

„Jesteś spostrzegawcza, Marina. Czasami kurczowo się czegoś trzymamy – osoby, nawyku, bólu – po prostu dlatego, że boimy się poznać siebie bez tego”.

Na korytarzu słychać było kroki – Ludmiła Siergiejewna niosła czystą pościel.

„Och, czy my się już poznaliśmy?” Puściła Marinie przyjacielskie oko. „Paweł Andriejewicz przyjeżdża do nas co roku. Zna wszystkie lokalne legendy, wszystkie historie. Szczególnie uwielbia opowiadać historie o latarni morskiej”.

„Bo to nie jest tylko opowieść, Ludo” – odpowiedział lokalny historyk. „To metafora. Każdy z nas jest trochę latarnikiem. Zapalamy światło i czekamy na kogoś. Albo na coś”.

„Och, znowu zaczynasz z tymi metaforami” – gospodyni machnęła ręką. „Marina, idziesz na kolację? Mój pasztet rybny jest gotowy”.

„Dziękuję, ale…” Marina zawahała się.

„Żadnych „ale” – warknęła Ludmiła Siergiejewna. „Nad morzem nie można głodować. Mówię to jako ekspert”.

Kuchnia w pensjonacie była przestronna i jasna. Duży drewniany stół nakryty niebieską ceratą w kropki, stara kuchenka gazowa i doniczki z bazylią i miętą na parapecie.

Przy stole siedziały już dwie osoby: młoda kobieta z krótkimi, rudymi włosami i starszy mężczyzna w tweedowej marynarce.

„Poznajcie” – Ludmiła Siergiejewna postawiła przed Mariną talerz parującego ciasta. „To Wiera, artystka, i Siemion Markowicz, profesor. A to Marina, nasza nowa dziewczyna”.

„Długo u nas zostaniesz?” zapytała Vera, przesuwając solniczkę.

„Prawdopodobnie przez tydzień” – Marina poczuła, że ​​się rumieni pod uważnym spojrzeniem artysty.

„Prawdopodobnie” to dobre słowo” – zaśmiał się Siemion Markowicz. „Ja też przyjechałem na tydzień. Dokładnie miesiąc temu”.

“Utknąłeś?” Marina się uśmiechnęła.

„Nie” – pokręcił głową. „Zostałem. To różnica, wiesz.”

Telefon w mojej kieszeni zawibrował – miałem wiadomość od Igora: „Zwariowałeś? Wracaj natychmiast do domu!”

Dalej – od Leny: „Mamo, tata jest wściekły. Mówi, że go zawstydzasz. Co mam mu powiedzieć?”

Marina wyłączyła telefon.

„To trudne?” zapytała cicho Vera, kiedy później wyszli na werandę zapalić. A raczej Vera paliła, podczas gdy Marina po prostu wdychała morskie powietrze.

„Tak” – przyznała szczerze Marina. „Czuję się, jakbym kogoś zdradziła. Nawet nie jego, ale siebie samą”.

„Brzmi znajomo” – artystka strzepnęła prochy. „Ja też tu uciekłam. Od męża, od galerii, od całego tego normalnego życia. Trzy miesiące temu. Planowałam zostać tydzień – przeczekać, pomyśleć. A potem zdałam sobie sprawę: nie chcę wracać”.

  • No i co teraz?

„A teraz maluję morze. Każdy dzień jest inny. Czasami sprzedaję obrazy turystom. Czasami po prostu siedzę na brzegu i patrzę na fale. I wiesz co? Po raz pierwszy w życiu czuję się sobą”.

Marina poszła spać późno. Długo stała na balkonie, patrząc na ciemne morze i wsłuchując się w jego nieustanny szept. Gdzieś w oddali migotało światło latarni morskiej – żółta kropka w ciemności.

Wyjęła telefon i włączyła go. Dziesięć nieodebranych połączeń od Igora, trzy od Leny. Nie zadała sobie trudu odczytania wiadomości.

Tymczasem w domu Igor biegał po mieszkaniu niczym tygrys w klatce.

— Co masz na myśli, mówiąc „na morzu”? Jak ona śmie?!

„Tato” – Lena spojrzała na ojca z nowym wyrazem twarzy. „A kiedy wyjeżdżasz, czy ona cię pyta? Kiedy znikasz na tygodnie, czy jej to tłumaczysz?”

  • To co innego! Jestem mężczyzną.

„Co?” W głosie córki zabrzmiała znajoma nuta matki. „Myślisz, że nie wie o twoich „podróżach służbowych”? O teatrze z Viką z księgowości?”

“Zamknij się!” warknął Igor.

„Nie, nie zamknę się!” – Lena podskoczyła. „Wiesz, co jest najgorsze? Nawet nie rozumiesz, ile to dla niej bólu. Jesteś przyzwyczajona do tego, że zawsze czeka, zawsze wybacza. Ale ona jest żywą osobą! Ona też ma marzenia i pragnienia”.

Igor opadł na krzesło. Głupia myśl wirowała mu w głowie: czy to prawda, kiedy Marina ostatni raz mówiła o swoich pragnieniach? Kiedy śmiała się tak jak dzisiaj przez telefon?

Tydzień minął jak jeden dzień. Marina spacerowała wzdłuż wybrzeża, słuchała opowieści Pawła Andriejewicza i pomagała Wierze szlifować farby do jej morskich pejzaży. Wieczorami spotykały się w kuchni – jako przypadkowi goście, którzy stali się dla niej niemal jak rodzina.

Ostatniego wieczoru rozpętała się burza. Morze uderzało o brzeg z taką siłą, że bryzgi wody sięgały okien na drugim piętrze. Marina siedziała na balkonie, otulona starym kocem Ludmiły Siergiejewny.

„Zamarzniesz” – Paweł Andriejewicz wyszedł na balkon. „Dzisiaj jest silna burza”.

„Jak moje życie” – uśmiechnęła się Marina.

„Nie” – pokręcił głową. „Burza to moment, kiedy wszystko się wali. A dla ciebie to dopiero początek”.

Przez chwilę milczeli, obserwując fale rozbijające się o brzeg.

„Wiesz, co sobie uświadomiłem nad morzem?” – powiedział nagle Paweł Andriejewicz. „Każda fala zostawia ślad na piasku. Ale nadchodzi nowa fala i ślady znikają. Tak samo jest w życiu: bez względu na to, co się stanie, zawsze można zacząć od nowa”.

Rano wyszła do domu.

Tam czekał na Marinę Igor – wycieńczony, z oczami zaczerwienionymi od niewyspania.

„Wróciłeś” – powiedział oschle.

  • Tak. Ale nie ten, który odszedł.

„Rozumiem wszystko” – podszedł do niej. „Już więcej tego nie zrobię”.

„Nie” – pokręciła głową. „Nie rozumiesz. Nie chodzi o to, że odszedłeś czy zdradziłeś. Chodzi o to, że przez dwadzieścia lat żyłam jak cień. A teraz chcę być sobą”.

„Co to znaczy?” Jego głos był pełen strachu.

„To znaczy, że wracam do pracy. Będę brać lekcje angielskiego. Będę chodzić na wystawy w weekendy. A raz w roku pojadę nad morze. Sama.”

„A ja?” Spojrzał na tę nową, nieznajomą kobietę z zakłopotaniem.

„To zależy od ciebie. Możesz zostać i nauczyć się żyć z prawdziwym mną. Albo możesz odejść – nie będę cię już dłużej trzymać ze strachu przed samotnością”.

Minął rok. Wiele się zmieniło, ale niektóre rzeczy pozostały takie same. Marina nadal mieszka z Igorem, ale ich małżeństwo jest teraz inne – pełne trudnych rozmów i nieoczekiwanych odkryć.

Uczęszcza na lekcje angielskiego, pisze opowiadania i czasami publikuje je w lokalnej gazecie. Igor uczy się mówić o swoich uczuciach i słuchać – naprawdę słuchać – jej.

A raz w roku Marina jedzie do tego pensjonatu nad morzem.

Morze wciąż szumi za oknem – czasem łagodnie, czasem gwałtownie. Ale teraz Marina wie: każda burza w końcu ustaje. Ważne, żeby nie bać się żyć – podczas gdy fale piszą swoje niekończące się historie na piasku.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *